Mam na imię Julka. Dzisiaj były moje
12 urodziny. Rano rodzice obudzili mnie ze wspaniałym prezentem w
ręku. Mianowicie był to bilet na kolonie nad Bałtykiem. Marzyłam
o tym latami. Urodziny miałam tydzień przed zakończeniem roku
szkolnego, a kolonia miała rozpocząć się tydzień po nim...
Pewnego pochmurnego, wietrznego dnia
stałam z plakietką, z napisem: „Julka Kowalska z kolonii
morskiej. Przewodniczący grupy – pani Ewa Nowak, nr telefonu: 501
483 202” stałam w tłumie dzieci na Dworcu Centralnym. Obok mnie
leżały: dwie walizki, dwie torby (jedna mała, druga duża) i
plecak. Nagle pociąg podjechał na stację, a pani Ela dała znak
ręką, abyśmy wsiedli do wagonu oznaczonego liczbą 18. Ja zajęłam
miejsce w przedziale nr4. Było już tam pięć dziewczynek, które
wyglądały bardzo miło. Ruszyliśmy...
- Dzieci weźcie bagaże, bo na
najbliższej stacji wysiadamy! - krzyknęła zdenerwowana długą
drogą pani.
- Dobrze! - odpowiedzieliśmy
pośpiesznie.
Wszyscy założyli buty, złapali w
ręce bagaże i wyszli na korytarz. Konduktor otworzył drzwi wagonu.
Niebawem wszyscy znaleźliśmy się na peronie, a potem w autobusie.
Dojechaliśmy. Pani pozwoliła nam samym podzielić się w trójki, w
których będziemy dzielić pokoje. Podeszły do mnie Ala z Martą,
które poznałam w pociągu. Zapytały, czy chciałabym być z nimi
w pokoju – zgodziłam się. Weszłyśmy z uśmiechami na twarzach
do pokoju z tabliczką nr 14. Po chwili wbiegła do niego pani i
zabrała nam identyfikatory, które mieliśmy w podróży. Pierwszy
dzień minął nam na rozmowach i rozpakowywaniu się. Następnego
dnia w południe ruszyliśmy w rejs statkiem - „Syrenką”.
Płynęliśmy przez piękne Morze Bałtyckie. Było upalnie. Słońce
grzało niemiłosiernie. Nagle niebo otuliły ciemne chmury.
Poczuliśmy krople deszczu, więc schowaliśmy się pod pokład. Fale
stawały się coraz większe i unosiły statek coraz dalej od brzegu.
Mijały godziny, pioruny błyskały, a my byliśmy nie wiadomo gdzie.
Nagle fala wysokości mniej więcej piętnastu metrów zalała nasz
statek. Zaczął tonąć! Wszyscy założyli kamizelki...Obudziłam
się leżąc na piasku. Byłam na wyspie o szerokości około
czterdziestu metrów i o podobnej długości. Obeszłam ją dookoła
i nie spotkałam na niej nikogo. Wystraszyłam się okropnie.
Pierwsze co zrobiłam, to poszukałam w kieszeni telefonu. Znalazłam,
ale nie chciał działać. Wyjęłam i włożyłam baterię –
zadziałał, lecz na bezludnej wyspie nie było zasięgu. Zaczęłam
krzyczeć: „POMOCY!!!”. Nikt mi nie odpowiedział. Rozejrzałam
się jeszcze raz dookoła. Ujrzałam piękną, soczystą zieleń i
egzotyczne drzewa owocowe. Przy brzegu leżało wiele przemoczonych
toreb i walizek. Wyjęłam z jednej z nich kilka ubrań, które
połączyłam supłami, a z kosmetyczki znajdującej się wewnątrz
szminkę. Napisałam na ubraniach litery składające się w napis:
„POMOCY!!!”. Dni upływały mi beztrosko na opalaniu się, spaniu
i spożywaniu przepysznych, egzotycznych owoców. Pewnego wyjątkowo
upalnego dnia nad wyspą przelatywał mały helikopter. Jak ujrzał
transparent, zawisł trzy metry nad ziemią, nieruchomo w powietrzu,
spuścił drabinkę, po której się wspięłam. Wylądował on na
lotnisku na Okęciu. Stąd do domu wróciłam razem z pilotem
taksówką. Od mojego wyjazdu na kolonie minęły dwa lata. Rodzice
myśleli, że nie przeżyłam. Uściskali mnie mocno i spytali, gdzie
byłam.
Ta przygoda wiele mnie nauczyła.
Przede wszystkim nauczyłam się samodzielności i to w bardzo
trudnej sytuacji. Opanowanie i zachowanie zimnej krwi też mi się
bardzo przydały. Nauczyłam się, że mogę na siebie liczyć.
Perła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz